Nr 1 (9), maj 1997r.
TONY RADOSNE I ŻAŁOSNE - ROZMOWA Z WIESŁAWEM OCHMANEM NAJSŁYNNIEJSZYM
ŚPIEWAKIEM POLSKIM NASZYCH CZASÓW
Kto rzeczywiście zrobił karierę w powojennym
polskim śpiewactwie?
Co najmniej kilka osób. Niewątpliwie największą
karierę w okresie powojennym zrobiła Teresa Żylis-Gara.
A kto poza nią?
Na pewno Teresa Kubiak, Zdzisława Donat, Stefania
Toczyska.
Dlaczego nie wspomina pan o sobie?
Bo mówienie o sobie jest raczej wstydliwe.
U nas jeszcze pokutuje ten typ rozumowania.
Ale na świecie raczej nie...
Zgoda. Jeżeli jako parametry przyjąć długość
kariery międzynarodowej i jakość teatrów, w których się występuje, to mógłbym i
siebie włączyć do tej grupy artystów. Jeśli chodzi o innych, jest dość
kłopotliwe wskazywanie na tych, którzy osiągnęli pułap wielkiej kariery
międzynarodowej. Kupiłem sobie encyklopedię wydaną przez Towarzystwo
Metropolitan Opera. Jest w niej niewielu żyjących Polaków. Oprócz wymienionych
poprzednio śpiewaków, jeszcze tylko dyrygent Kazimierz Kord. A z historii:
Sembrich-Kochańska, bracia Reszkowie, Didur i Kiepura.
Pomijając już miarki, jakie karierze
wyznaczyli autorzy tej encyklopedii, czy według pana ktoś jeszcze z polskiego
śpiewactwa powojennego zrobił karierę?
W pewnym momencie wystrzeliła wielka kariera
Bernarda Ładysza. To było zjawisko. Od tej pory wszystkich basów porównuję do
Benka. Oznacza to, że zrobił on na mnie ogromne wrażenie. Wspaniały głos. Co
prawda nie jest on umieszczony w tych wszystkich encyklopediach operowych i w „who
is who", ale jest to jedyny Polak, który nagrał płytę z Marią Callas. A ona z
kolei, w moim przekonaniu, była największą artystką wśród śpiewaków XX wieku.
Czym pan płaci za swoją karierę?
Przede wszystkim stresami, szaloną nerwowością i
ucieczką w siebie.
Skąd bierze się ta nerwowość? Czego pan się
boi?
Mam obsesyjną potrzebę przekazywania słuchaczowi
maksimum tego, co kryje się we mnie i w zapisie partytury, a co łącznie tworzy
postać sceniczną.
Czy pan jest typem perfekcjonisty?
Chyba nie. Ale dążę do perfekcji.
Tego typu nerwowość, wynikającą z chęci wydobycia
z siebie maksymalnego wysiłku, przejawiają chyba wszyscy artyści. Bez względu na
to, czy śpiewają w Metropolitan Opera House czy w Operze Wrocławskiej.
O nie! Znam takich śpiewaków, którzy mają
wszystko w nosie i wychodząc na scenę tylko „odwalają robotę".
Jednakże stresy wywołane pracą śpiewaka może przeżywać tak samo ten, który
nie wychyla się poza opłotki Opery Śląskiej czy Bałtyckiej, jak i ten, kto
podróżuje po scenach całego świata.
Niezupełnie tak jest. Proszę wziąć pod uwagę, że
śpiewam w czterech językach obcych. Jedne są mi bliższe, inne dalsze, ale
wszystkie obce. Znam te języki, lecz w sensie wyrazowości, budowania postaci
poruszam się jednak w nie swoich kręgach kulturowych, przemawiam obcym mi
językiem. Tu już następuje pierwszy stres: nikt na widowni nie może podejrzewać,
że to, co śpiewam i jak śpiewam, nie jest „moje", macierzyste, naturalne. Drugi
przykład: obcość sceny i widowni. Występując w jednym, macierzystym teatrze —
jestem u siebie w domu, znam wszystko i wszystkich na wylot. Jednakże jak jadę
do innego kraju, nie znam często ani partnerów, ani dyrygenta i wiem, że mimo
opanowania partii, mogą mnie czekać nieprzyjemne niespodzianki. Niezamierzenie
może wypłynąć na wierzch moja obcość. Inny stres wynika z mojej ambicji. W
każdej następnej inscenizacji chcę daną rolę opracować inaczej, zbudować ją od
nowa.
W jaki sposób odnajduje pan Polskę lat
dziewięćdziesiątych, z jej zmieniającym się obliczem po roku 1989? Czy w
obszarach panu najbliższych, czyli w polskiej kulturze, bardziej słyszalne są
tony radosne czy żałosne?
Tony żałosne są bardziej słyszalne w dużych
aglomeracjach. Natomiast w mniejszych ośrodkach widać wiele interesujących
działań, które są związane albo z potrzebą, albo z ambicjami tych miast i
miasteczek. Jeżeli jest w Olkuszu festiwal muzyki organowej, jeżeli Wołomin
funduje sobie całoroczny cykl koncertów organowo-śpiewaczych, jeżeli w Toruniu
rodzi się w ostatnich latach festiwal muzyki krajów nadbałtyckich, a Hajnówka
organizuje największy na świecie festiwal muzyki cerkiewnej - i żyją w tych
miastach ludzie prężnie działający, to nie jest jeszcze z kulturą muzyczną tak
źle, jak to się niektórym wydaje.
Czy po 1989 zauważył pan jakąś cezurę w naszym
życiu kulturalnym, szeroko pojętym?
Tak. Na przykład stale nasilające się
lekceważenie tradycji narodowej i własnych artystów. Niepokoi mnie też
bałwochwalcza interpretacja tego, co nazywam „kulturą socjologiczną". To znaczy
kreowanie deskorolki czy hamburgerów i prostackich grup muzycznych — do wymiaru
symboli kulturowych. To samo dotyczy anglizmów i prezenterów radiowych i
telewizyjnych. Przy czym zanikają te cechy prezentacji kulturalnej, którymi
kiedyś szczyciliśmy się, na przykład elegancja, dobra wymowa przy dobrej
polszczyźnie, słowem dobre wychowanie.
Czy jest to ucieczka od siebie, czy tylko
głupawe naśladowanie obcych wzorów? A może nagle zaczęliśmy się wstydzić tego,
co nasze, swoiste, odróżniające nas od innych?
Kiedyś rozmawiałem z torreadorem. Zapytałem go,
dlaczego Hiszpanie kultywują corridę, mimo tylu protestów i przeciw krwawemu
zabijaniu zwierząt, chociaż ci, co protestują, chodzą w butach ze zwierzęcej
skóry. Odpowiedział mi: „bo to jest nasze". I dodał, że „corrida jest chyba
ostatnią naszą rzeczą, bo resztę już nam pozabierano". Chodziło mu zapewne o
unifikację towarów, pieniędzy, sposobu myślenia, tych samych reklam oglądanych w
Hiszpanii czy Turcji...
...słowem o masowy walec, który toczy się po
kulturze i gospodarce pod koniec naszego stulecia.
Jeszcze groźniejsze od tego walca jest to, że do
Polski dotarła w ostatnich latach „filozofia przewagi pieniądza nad rozumem" i
sieje nieprawdopodobne spustoszenie. Podoba się nam dobrobyt krajów zachodnich,
więc bezkrytycznie naśladujemy wszystko to, co stamtąd płynie. Po co? Sięgnijmy
po dobre i korzystne dla nas rozwiązania organizacyjne, ekonomiczne,
technologiczne, słowem sięgajmy po wzorce natury gospodarczej, ale kulturowo
zostańmy przy swoim. Bo naszej kultury nie musimy się wstydzić, wręcz odwrotnie:
kultura narodowa jest naszą dumą.
Siłą Polaków jest tożsamość narodowa utrzymywana
za wszelką cenę. Nasz naród miał w historii tak straszne, krwawe karty, jeśli
chodzi o dążność do wolności i zachowanie własnego języka, kultury... I teraz
nagła rezygnacja z tego na rzecz modnego blichtru z Zachodu trąci paranoją.
Czy nie uważa pan, że hasło wchodzenia do
Europy, już w samej swojej istocie, jest jednym wielkim szalbierstwem? Bo
przecież można powiedzieć, i to jest prawdą, że w procesach ekonomicznych czy
gospodarczych chcemy wyrównać dysproporcje, wzmóc produkcję, eksport i tak
dalej. Ale powiedzmy to jasno: chcemy wyrównać zapóźnienia i dysproporcje tylko
w pewnych, ściśle określonych dziedzinach, raczej tych najbardziej przyziemnych.
Ale „wchodzenie do Europy" w wymiarze kulturowym, w sferze duchowej, jest zwykłą
hucpą wciskaną ordynarnie i bez opamiętania milionom Polaków.
Powinniśmy sobie i tym, którzy nas „prowadzą do
Europy", zadać proste pytanie: co w kulturze jest lepsze na Zachodzie, może poza
sprawnością techniczną? Przecież Filharmonia Narodowa czy WOSPR nie grają gorzej
niż orkiestra paryska czy symfonicy z Hamburga. Chodzę na zachodnie wystawy
malarskie i jestem nimi znudzony, bo spotykam tam te pomysły, które myśmy już
dawno przedstawili na polskich wernisażach, na przykład różne instalacje,
zapóźnione do polskich o wiele lat. Natomiast jak rozmawiam z artystami
zachodnimi, którzy byli w Polsce, to mówią mi, że wywieźli stąd przeżycia
wspaniałe, nieprzypuszczalne. Po obejrzeniu spektakli w Ateneum czy Teatrze
Starym, byli zachwyceni grą aktorską, czystością formy teatralnej. Kiedy w
latach siedemdziesiątych wyjechałem z Teatru Wielkiego w Warszawie i śpiewałem
za granicą te same, co u nas, opery, to uświadomiłem sobie wówczas, że nasz
Wielki był jednym z najlepszych teatrów operowych świata. Żaden zachodni teatr
nie mógł sobie pozwolić na tak wystawną scenografię, co warszawski, żadna opera
nie miała tak znakomitych kreacji aktorsko-wokalnych czy chórów jak nasza
stołeczna, i poczułem się wówczas bardzo dumny. Owszem, zarabiałem w Warszawie
dużo mniej niż na Zachodzie, ale poziom artystyczny naszego teatru był
niebotyczny w stosunku do wielu rozreklamowanych scen zachodnich.
Dziękuję za rozmowę.
Wacław Panek
wstecz
|