Nr 1 (30), 24 maja 2005 r.

Między życiem z sztuką

O początkach życia Romualda Twardowskiego wiem tyle, ile sam napisał w wydanych przeze mnie wspomnieniach Było, nie minęło, do których odsyłam zainteresowanych czytelników. Przedstawił w nich nie tylko swoje dzieje, ale też w barwny i pełen humoru sposób opisał historię przedwojennego „miłego miasta", jak określił Wilno Tadeusz Konwicki. I właściwie, patrząc z perspektywy czasu, ta część pamiętników jest mi najbardziej bliska. Gdy w 1957 roku Twardowski opuścił Wilno i przyjechał wraz z matką do Warszawy, jakość i tempo jego życia zmienia się tak bardzo, że kompozytor nie tylko nie ma czasu na refleksję w życiu, ale też i na pogłębienie treści swoich wspomnień. I tak, jak o pamiętnikach Rubinsteina mówiono swego czasu, że jest to spis obiadów i kolacji, tak o drugiej części pamiętników Twardowskiego można powiedzieć, że jest to spis koncertów, przedstawień operowych, nagrań i podróży. Świadczy to o wielkiej intensywności artystycznego życia kompozytora, co miało ogromny wpływ też na nasze życie osobiste - nie tyle w początkach małżeństwa, lecz po dziewięciu latach, gdy urodził się nasz syn Adam.

Mojego męża poznałam na drugim roku studiów w Akademii Muzycznej im. F. Chopina w Warszawie. Byłam jego studentką (instrumentacja) na Wydziale Teorii Kompozycji i Dyrygentury. Na trzecim roku, na kompozycję trafiłam do profesora Tadeusza Paciorkiewicza i moje kontakty z Twardowskim ograniczały się do wymiany ukłonów na korytarzu uczelni lub na koncertach, na które masowo wtedy studenci uczęszczali. Na czwartym roku studiów znów trafiłam do Romualda. Gdy przyszłam pierwszy raz na zajęcia, przywitał mnie pytaniem: „Co ty tu robisz?". Odtąd to pytanie towarzyszyło i towarzyszy mi zawsze w najróżniejszych sytuacjach, głównie komicznych, np. na koncercie, na który mnie zaprosił....

To wieczne zdziwienie, zadziwienie jest charakterystyczne dla wrażliwości Twardowskiego, wszystko widzi we właściwy tylko jemu sposób. Przejawia się to m.in. w tym, że bez skrupułów prosi studentkę, aby weszła na stół i poprawiła w klasie kotarę przy oknie, że zaśmiewa się, gdy pewnego razu zimą, kupowaliśmy coś w kiosku, ja nagle poślizgnęłam się i wylądowałam u jego stóp (chociaż mógłby zapytać, czy nic mi się nie stało), gdy w towarzystwie wszyscy się śmieją z dowcipów, a on pyta: z czego oni się śmieją? Jest inny. Zachował w sobie coś z naiwności i prostoduszności małego dziecka. Ktoś powiedział: gdy człowiek zaczyna spekulować i przestaje się dziwić - kończy się jako artysta. Wrażliwość Twardowskiego sprawia, że ma szerokie zainteresowania, od polityki przez historię, podróże, literaturę biograficzną, sztukę, a w szczególności muzykę. Jest interesującym rozmówcą i gawędziarzem. Każdy, kto choć raz w życiu miał okazję rozmawiać z kompozytorem, był nim oczarowany. W latach, gdy ja studiowałam, studenci nie tylko bardzo go lubili, ale opowiadali o nim mnóstwo anegdot. Warto dodać, że ówczesna studencka brać przedstawiała sobą grupę ludzi bardzo inteligentnych; interesowali się sztuką, literaturą, poezją i jak Staszek Krupowicz - matematyką. Wielu moich kolegów osiągnęło sporo sukcesów: Tadeusz Wojciechowski, Andrzej Knap, Zbyszek Graca, Edek Sielicki, Zbyszek Skowron, Marysia Meyer - Borysewicz, Marysia Pokrzywińska, Bożenna Sawicka i inni. Twardowski nie tylko wpajał im wiedzę muzyczną, ale mogli z nim porozmawiać na każdy temat. Zresztą, w tamtych czasach to byli profesorowie! Na egzaminie z technik kompozytorskich Tadeusz Baird pytał o malarstwo Boscha, a Bohdan Wodiczko studentów-dyrygentów, stojących nad partyturą Mozarta, pytał o architekturę klasyczną. Nie mówiąc o wykładach dr Bożeny Fabiani z historii kultury, kiedy Sala im. Karola Szymanowskiego pękała w szwach.

Studenci, wiedząc że „Twardziel" - bo tak go wtedy nazywali - nie przywiązuje zbytniej wagi do szczegółów i unosi się ponad rzeczywistością, czasami wykorzystywali to, np. wmawiając mu, że czegoś nie zadał lub: „mówiłem Panu Profesorowi, że mnie nie będzie" lub „Pan mi to już zaliczył". Poza tym, nigdy nie przeszedł obojętnie obok studenta. Zawsze przystanął, zagadnął, zapytał, co słychać. I tak jest chyba do dziś.

Romuald Twardowski zafascynował mnie tym, że dzięki rozmowom z nim i jego pocztówkom z całej Europy nauczyłam się odróżniać styl barokowy od innych stylów, że poznałam niezliczoną liczbę utworów, w tym też – jak nikt - poznawałam jego muzykę. Po każdej takiej sesji oprawionej barwnym komentarzem wychodziłam coraz bardziej szczęśliwa. Dlaczego to tak mnie porwało, dlaczego tak bardzo mi zaimponował? Otóż pochodzę z małego miasta, ale o bogatych tradycjach kulturalnych: Karol Lipiński, Zenon Przesmycki - Miriam, Włodzimierz Nahorny, Tadeusz Prejzner. Nasza rodzina mieszkała w domu chrzestnej matki mojej mamy, która była absolwentką lwowskiego konserwatorium, znała kilka języków i była prawdziwą damą. Byłam najbardziej ulubioną uczennicą Zofii Rossowskiej, a najbliższym mi wtedy życiem artystycznym były popisy uczniów oraz towarzyszące im arcyciekawe gawędy o Lwowie, Wiedniu i Leszetyckim, prowadzone z wyjątkową swadą przez p. Zofię i jej męża - skrzypka. Małe miałam pojęcie o tym wszystkim, ale wtedy rozbudzona została moja ciekawość, moja pasja do ludzi niezwykłych, interesujących. I nie wiem, czy całe życie miałam szczęście do takich właśnie ludzi, czy do takich ludzi podświadomie lgnęłam. Dziś, jako dojrzała kobieta uważam, że dzięki kontaktom ze wspaniałymi, interesującymi, mądrymi ludźmi, moje życie było i jest niezwykłe.

Romuald imponował mi wieloma rzeczami. Oprócz cech zewnętrznych, bo był przystojnym mężczyzną o inteligentnych rysach twarzy, mówił ładną polszczyzną, barwnym językiem. A ja do dziś, nie wiem dlaczego, doznaję fizycznego bólu, jak słucham mężczyzny mówiącego źle po polsku. U kobiet mnie to specjalnie nie razi. Nauczyłam się od mojego męża pracowitości, wykorzystywania każdej wolnej chwili na robienie czegoś sensownego, nauczyłam się cenić czas jako wyjątkowy (choć ograniczony) dar od losu, dar, którym trzeba bardzo mądrze gospodarować. Jeśli człowiek chce coś w życiu osiągnąć, to musi eliminować rzeczy zbędne. Myślę, że dzięki pasji do książek, do poznawania, do podróży, do pracy twórczej w ogóle, bo ja też sporo w tym zakresie działam, wypracowaliśmy sobie styl nie wchodzenia sobie w drogę, porozumienia i pomagania sobie w miarę możliwości. Pomimo tego, że życie pokazało, jak wiele nas dzieli, znacznie więcej niż myślałam jako młoda kobieta.

W marcu 1981 roku uzyskałam dyplom ukończenia Akademii Muzycznej. Po egzaminie Romuald powiedział: teraz, kiedy przestałaś być studentką, możesz - jeśli zechcesz - zostać moją narzeczoną. I obdarował mnie pierścionkiem z ametystem - kamieniem, który jest wpisany w mój znak Zodiaku -Waga.

Pierwszym wielkim dziełem, jakie powstawało w czasie naszego narzeczeństwa była opera Maria Stuart. Wcześniejszych dzieł operowych Twardowskiego nigdy na scenie nie widziałam, ale znałam je z nagrań. Przeczuwałam, że to będzie najwybitniejsza opera Romualda Twardowskiego i tak twierdzę dziś. Przede wszystkim kompozytor znakomicie poradził sobie z librettem, co świadczy o jego niezwykłym talencie literackim, bo w tej operze widoczne jest znakomite wyczucie dramaturgii: ani jednego zbędnego słowa, ani jednej zbędnej nuty.

Wiosną 1981 roku Teatr Wielki w Łodzi przygotowywał się do premiery tej opery, ale Romuald nie był zachwycony. W kraju, po sierpniowych wydarzeniach w Gdańsku (1980), powstaniu „Solidarności" wrzało, wciąż mówiło się o stanie wojennym. Dziś, po latach z całą pewnością można powiedzieć, że wprowadzenie stanu wojennego wiosną 1981 roku było bardzo realne. Może kiedyś dowiemy się, dlaczego to się stało nieco później - 13 grudnia...

W każdym razie, w atmosferze realnej groźby zawieszenia wszystkiego, każdego dnia w teatrze odbywały się próby Marii Stuart. Jak w takiej sytuacji Romuald mógł wykrzesać z siebie radość, że oto kolejne jego dzieło operowe ujrzy światło dzienne, skoro z dnia na dzień napływały wiejące grozą wiadomości.

Do Łodzi przyjechałam trzy dni przed premierą, zaś Romuald był tam już od tygodnia. Zastałam go przygnębionego sytuacją, ale zadowolonego z prób i inscenizacji. Zawsze kochałam teatr, więc cały czas siedziałam na końcowych próbach, tym bardziej, że byłam ciekawa, jak wypadnie opera, która powstawała na moich oczach. Na scenę wjeżdżały coraz to piękniejsze dekoracje, Maria Stuart zniewalała przepychem stroju w II akcie, ustawiano światła, ćwiczono ostatnie sceny, w których niestrudzona Maria Fołtyn ( reżyseria) udzielała śpiewakom wskazówek. Premiera Marii Stuart odbyła się 11 kwietnia. Sukces był ogromny! Dekoracje i kostiumy zaprojektowane przez Mariana Kołodzieja wspaniale dopełniały mistrzostwa artystów śpiewaków, a Teresa May- Czyżowska jako tytułowa Maria Stuart była genialna. Jej Aria z III aktu, w której Maria już skazana na szafot, dokonuje rozrachunku z życiem, była zaśpiewana z wielką głębią dramatyzmu dumnej, lecz przegranej królowej. Zaś w częściach lirycznych tej Arii śpiewaczka wzniosła się na wyżyny subtelności. Teresa May-Czyżowska miała piękną barwę głosu i znakomitą technikę. Kilka razy słyszałam potem tę Arię w różnych wykonaniach, ale tej pierwszej nie zapomnę nigdy. Łódzka publiczność nie zawiodła, po premierze zgotowała kompozytorowi wspaniałą owację. Głosy krytyki (czy u nas coś takiego istnieje?) były pochlebne i pełne zachwytów, potem Maria Stuart otrzymała nagrodę łódzkiej publiczności jako najlepszy spektakl roku. I właściwie to wszystko. Po raz pierwszy wtedy doświadczyłam, że z naszym życiem muzycznym, środowiskiem artystycznym jest coś nie tak. A może nawet jest to szersze zjawisko społeczne. Opera Maria Stuart jest wielkim dziełem operowym, skomponowanym przez kompozytora, który wcześniej odnosił sukcesy operowe, który dwukrotnie otrzymał prestiżową nagrodę Grand Prix w Monaco za dzieła sceniczne: balet Rzeźby Mistrza Piotra i operę Lord Jim (oba dzieła do libretta kompozytora). A mimo to żaden teatr w Polsce nie pokusił się o wystawienie potem Marii Stuart, która zresztą po dwóch latach powodzenia w Łodzi została zdjęta w typowy u nas sposób: nowy dyrektor - nowe pomysły. Sławomir Pietras, który telefonicznie wygłaszał peany pod adresem opery Romualda, zaraz potem „uśmiercił" Marię Stuart. Potem jeszcze, w 1986 roku w Teatrze Wielkim, czyli w Operze Narodowej na Małej Scenie Robert Satanowski wystawił zgrabne, pełne umoralniającego humoru dziełko Twardowskiego: Historyę o św. Katarzynie. Nie wiem, dlaczego je wystawił, skoro go nawet nie raczył zobaczyć!!! Katarzynę reżyserował znakomity Zbigniew Bogdański. Obsada z Krystyną Wysocką - Kochan ( Katarzyna), Anną Malewicz -Madey i z Edmundem Kossowskim wzbudzała żywy zachwyt publiczności. Na każdym przedstawieniu była pełna sala. Mimo to, po dwóch latach dyrektor Satanowski postanowił zdjąć św. Katarzynę z repertuaru Teatru Wielkiego. Szczerze mówiąc, po tym fakcie odetchnęłam z ulgą. Albowiem kierownictwo muzyczne tej realizacji zostało powierzone Agnieszce Kreiner, która od początku, od premiery po ostatnie przedstawienie nie usłyszała fałszujących trąbek. Pamiętam, że pewnego razu dyrektor Satanowski zaprosił na przedstawienie Katarzyny dwóch ważnych gości z Francji lub Niemiec i prosił, aby mąż też przyszedł. Wybraliśmy się razem. Reakcja owych gości na fałszujące trąbki była taka, że nie mogli opanować się ze śmiechu, tym bardziej, że ten fanfarowy motyw wielokrotnie przewijał się przez całą operę. Myśmy też pękali ze śmiechu, ale potem wcale nam do śmiechu nie było. Uważam, że to kompromitacja dla ówczesnej dyrekcji i nie tylko. Nota bene o Satanowskim jako dyrygencie krążyły różne anegdotyczne „legendy" podawane przez muzyków z orkiestry.

Po tych doświadczeniach, mimo iż kilkakrotnie namawiano Romualda Twardowskiego do napisania kolejnego dzieła operowego, powiedział, że już więcej nie napisze żadnej opery.

Wiosna 1981 roku była kapryśna i deszczowa. Ale w dniu, kiedy braliśmy ślub - 16 czerwca - świeciło słońce i nawet samochód, który się wiecznie psuł, tym razem nie sprawił nam zawodu.

Alicja Twardowska

 

wstecz
 

Copyright © Międzynarodowy Festiwal Muzyki Cerkiewnej — Hajnówka 2004